Downhill - igranie ze śmiercią




Pierwszy raz, od dwóch lat poczułem taką dawkę adrenaliny. To tak jakby mieć w sobie bombę emocji, która wybucha co sekundę. A zaczęło się od pomysłu, żeby po prostu wziąć rower i pojechać 17 km dalej od hotelu, by chociaż przez chwilę pobyć w Polskich górach. Mój najlepszy pomysł ostatniego czasu. Wbrew logice nieco, ponieważ nigdy wcześniej nie przejechałem na dwóch kółkach więcej niż dwadzieścia kilometrów. A tutaj jechałem stale pod górę...

Najpiękniejsze miało się wydarzyć dwie godziny później, kiedy zziajany do granic możliwości usiadłem w końcu na wyciągu. Byłem tak zmęczony i przejęty już pięknymi widokami, że nawet nie zauważyłem, kiedy znalazłem się 20 metrów nad ziemią. Przypomniał się wtedy o sobie lęk wysokości, co prawie skończyło się z zawałem. Bo widzisz, jak człowiek jest czymś przejęty, dopiero w chwili kiedy coś już się dzieje, zdaje sobie z tego sprawę.

Na górze powitał mnie jeden z piękniejszych widoków na ziemi - Beskidy a dokładnie Skrzyczne, 1257 m n.p.m.

Jak zwykle, pochłonięty przez tu i teraz, o problemie jaki mnie czekał za chwilę do rozwiązania, zdałem sobie sprawę po godzinie wpatrywania się w horyzont ukształtowany z górskich szczytów.
Otóż nie miałem pieniędzy, do powrotu zostały mi 3h a trzeba jeszcze przecież zjechać na sam dół.

Downhill to coś pięknego. Zwłaszcza kiedy robi się to pierwszy raz, bez jakiejkolwiek kondycji, wiedzy, sprzętu i podstawowych środków bezpieczeństwa. To znaczy, że nie miałem kasku i ochraniaczy, rower co prawda profesjonalny ale jeszcze nie zdążyłem się dowiedzieć dlaczego, a moje umiejętności oraz siły fizyczne były równe zeru.

Widzisz to zdjęcie u góry? Trasa wyglądała bardzo podobnie, tylko ja tam nie pasowałem. Pikanterii dodało jeszcze spotkanie profesjonalistów, którzy powitali mnie tekstem: Jeśli tu dzisiaj nie zginiesz, będziemy pod wrażeniem. Bądźcie pod wrażeniem skoro tak.

Poważnie igrałem ze śmiercią. Bo trzeba zdać sobie sprawę z faktu, że jadąc w dół, kiedy jest tak stromo, skały są wielkie i ostre, ścieżka ma w najszerszych miejscach trzy metry a na głowie brakuje kasku - nawet przy małej wywrotce można się zabić. Więc jechałem z tą świadomością dopóki nie dotarłem do podnóża góry. A działo się w tym czasie naprawdę sporo.

Kiedy splunąłem na tarcze hamulcowe, ślina zniknęła w ciągu ułamka sekundy sycząc przy tym złowrogo.

Kiedy się przewróciłem tuż przy krawędzi małego klifu, a zatrzymałem się na krzaku 1,5 metra niżej, zdałem sobie sprawę, że to nie igraszki.

Kiedy poleciała mi pierwsza łza bólu i szczęścia pomyślałem, że to najgorsze i najlepsze co mogło mnie do tej pory spotkać jeśli ma się na myśli sporty ekstremalne i emocje jakich one dostarczają.

Jak przekroczyłem 67 km/h poczułem się wolny jak rzadko kiedy. Do pionu sprowadziła mnie wielka przepaść 500 metrów dalej, przed którą dobrze by było zwolnić.

Dobrze, że jechał ze mną Filip, bo inaczej mogłoby się to skończyć albo źle albo zrezygnowałbym z jakichkolwiek prób dotarcia na dół w ten przepiękny sposób.

To było jak cudowny koszmar. Zapierające dech w piersiach widoki zmieszane z adrenaliną oraz strach przez utratą życia przez własną głupotę. Ale przecież mi się spieszyło, a gdyby po prostu schodzić - spóźniłbym się do pracy.

Kiedy już udało się przetrwać jak zwykle bagatelizowałem wydarzenia z przed chwili. Przecież nic nie mogło mi się stać. Znowu mój mózg wyolbrzymia i przerysowuje. Wszystko to tylko przez emocje. Nie. To zupełnie nie tak. Bo ryzyko faktycznie było ogromne. Do teraz jednak żyję ze świadomością, że przecież wszystko kontrolowałem i nic nie mogło się stać.

Ciekawe kiedy się na tym wyłożę...

1257 metrów w dół w zaledwie 25 minut! Niby nic, a spróbuj i się zdziwisz. Najpiękniejszy właśnie w tym wszystkim jest brak kłamstwa. Mogę o tym opowiadać jako w pełni spełnione marzenie - jedno z najcudowniejszych jakie wynikło spontanicznie.

Przykro mi, że nie potrafię lepiej opisać tego co czułem i widziałem. To byłby najlepszy wpis na blogu.

Smutne, że życie przypomina o swojej szarej rzeczywistości w tak brutalny sposób. Trzeba było wracać do pracy.

Po przejechanych 45 kilometrach z takimi atrakcjami cieszę się, że mam siniaki, które przypominają mi o wspomnieniach. Cieszę się, że mam kolejne wspomnienia, które przypominają mi w ten sposób o siniakach.




PS: Dorzuć się na rower... ;)


Komentarze

Popularne posty