Where is my mind? Czyli koncert Pixies


Oooo tak. Byłem na Pixies :) Jest się czym chwalić, bo to oznacza kolejne marzenie odhaczone. Ale pieprzyć tę listę - to tylko pewna przypominajka. Ważne, że przeżyłem to czego tak bardzo pragnąłem i to w jakim stylu!

Od kiedy poznałem Pixies, a było to jeszcze przed obejrzeniem Fight Club'u (jestę hipsterę?), chciałem być na ich koncercie. W ich kawałkach czuć taką energię i tyle emocji, że nie można tego ot tak pominąć. Od początku problem był jednak z miejscem koncertu i tym czy w ogóle się on odbędzie. Wręcz zakładałem brak możliwości posłuchania ich na żywo. A tu proszę! Zagrali w Poznaniu. Jak tylko pojawiły się bilety, z konta zniknęło mi 180 złotych. Dałbym nawet więcej. Podjarka, wyczekiwanie - oczywiście cisnąłem w słuchawkach Pixies przed tym wydarzeniem jak pojebany - i w końcu wjazd na Arenę, by cieszyć się muzyką. Ehhh... Chciałbym jeszcze raz, niedosyt pozostał.

Toż jak zagrali Monkey gone to heaven odpłynąłem niesiony dźwiękami jak chyba nigdy dotąd. No wszystkie grane kawałki były cudowne. Gouge away nabrało nowego znaczenia, a wywołany na koniec przez ludzi Debaser dobił mnie pozytywnie niesamowicie. A na dodatek ten klimat Areny. Genialne miejsce na tego typu koncert. No i stylówa oraz ta cała otoczka Pixies'owa. Coś pięknego. Spodziewałem się tego wszystkiego a i tak zostałem zaskoczony. To właśnie oznacza dla mnie dobry koncert. A jak poleciało Where is my mind na chwilę faktycznie poszukiwałem gdzieś swojego umysłu.

Trudno jest mi opisać doznania jakie towarzyszyły mi podczas tych dwóch godzin. To trzeba osobiście przeżyć aby zrozumieć. W każdym razie, mogę opisać koncert nieco bardziej obiektywnie. W związku z tym:
- jak na bycie już muzycznymi dziadkami, wiele młodych kapel może się od Pixies jeszcze sporo nauczyć. Toż taka energia! Dawali radę jak mało kto. Może nie było szaleństw na scenie, a brak jakiejkolwiek interakcji z ludźmi wręcz wkurwiał, ale i tak trzymali w napięciu a ludzie pod sceną szaleli
- genialnie zmieszane stare kawałki z tymi z nowszych płyt. Pixies promuje tą trasą nowy krążek, wg. mnie z powodzeniem. Jak słuchałem Head Carrier "na sucho", średnio było. Po tym koncercie całkowicie się przekonałem
- momentami grali srogo tripowo. Najbardziej właśnie podobały mi się te momenty, kiedy muzycy kombinowali z dźwiękami mimo wszystko ciągle grając znany riff, czy jakkolwiek by to nazwać. Ja tripowałem
- bałem się, że nowa basistka nie dźwignie a dawała radę tak samo dobrze jak Kim Deal
- staniki były rzucane, więc innym też się podobało
- piwko pić było można
- pogo było, a jak zachciało mi się odpocząć, miejsce w pobliżu spokojne też się znalazło
- w cenie biletu zawarty był także masaż. Heheh przezabawna akcja. Wiesz jak to jest... muzyka niesie czasami bardzo, a jeszcze jak ktoś sobie trochę pomoże, wówczas nie wszystko jest w stanie kontrolować. Jakaś panna za mną bardzo nie chciała zostać poturbowana przeze mnie niechcący, bo staliśmy tuż przy pogo, więc trzymała na moich plecach ręce. W końcu jak Frank Black zaczął grać coś spokojniejszego, laska tak ztripowała, że przez dwie minuty ugniatała mi plecy jak jakiś kociak. Dziwne ale i przyjemne to nawet było :)

To tyle. Dodam jeszcze tylko, że zawsze warto wydać pieniądze (nie ważne ile by to było), by usłyszeć jedną ze swoich najbardziej ulubionych kapel. Nie rozumiem totalnie ludzi, co to tylko słuchają muzyki na słuchawkach a jak grany jest koncert to mówią: eee za drogo. Chyba sobie odpuszczę. Nie jestem aż takim fanem. Po czym przez następny tydzień tyle samo co za bilet   zostawią w knajpach za piwsko. Słabo, co nie?

Komentarze

Popularne posty